środa, 29 kwietnia 2015

Polityka i łowy

Kocham przyrodę i w tym temacie znalazłem niezwykle ciekawy artykuł na blogu Szymona Hołowni. Dotyczy on łowiectwa, którego nie ukrywam w dzisiejszych czasach jestem przeciwnikiem, bo uważam, że współcześnie nie należy polować. To tak troszeczkę na przekorę obecnemu Prezydentowi RP, koleżance i dwóm kolegom z chóru, którzy polują. Oto treść : 
" Uwielbiam te momenty, gdy słyszę, że Kościół próbuje mieszać się do polityki, wywierać presję na posłów, z tylnego siedzenia stanowić w Polsce ustawy. Uśmiecham się wtedy ciepło, potakuję i z troską pytam: czy aby na pewno tylko Kościół? I czy aby na pewno, gdy zżymamy się na biskupów, którzy piszą listy i wypowiadają się na konferencjach, nie przechodzi nam pod nosem mnóstwo dużo innych wartych uwagi sytuacji? Demokracja na tym wszak polega, że ucierają się w niej poglądy, różni ludzie próbują ukształtować prawo zgodnie ze swymi przekonaniami. Tylko dlaczego coś, co w przypadku innych grup nacisku, nazywane jest lobbingiem, promocją interesów, dopominaniem się o słuszne prawa, tylko w przypadku Kościoła wytykane jest jako zbrodniczy proceder?


Proszę wskazać jedną ustawę przyjętą w ciągu ostatnich, która byłaby pełnym wcieleniem w życie postulatów Kościoła. Spójrzmy zarazem na presję wywieraną przez inne lobby, ot choćby myśliwych, którzy – jak donoszą media – przy okazji nowelizacji prawa łowieckiego przepychają właśnie przez sejmowe komisje to, co im się żywnie podoba. Łącznie z  pozwoleniem na urządzanie polowań na prywatnym terenie bez zgody właściciela, albo odrzuceniem idei zakazu dopuszczania dzieci do makabrycznych obrządków (które – gdy są pokazywane w telewizji – opatrywane są ostrzeżeniami pana prowadzącego, by wyprosić z pokoju najmłodszych). Czyli sytuacja wygląda tak: jeśli organizacja do której nominalnie należy więcej niż połowa Polaków nie jest w stanie przeprowadzić przez Sejm swojej wizji prawa to jest skandaliczny nacisk. Kiedy zaś organizacja (Polski Związek Łowiecki) zrzeszająca 0,25 proc. narzuca pozostałym 99,75 proc. swoją wolę – to normalne i nie ma o co kopii kruszyć.
No, może nie 99,75, a 94 procentom. Joanna Podgórska, od której czerpię twarde dane (które ona z kolei pomieściła w tekście „Ołowiane głowy“ zamieszczonym ostatnio w „Polityce“) pisze bowiem, że z badań Lasów Państwowych wynika, że 94 proc. Polaków nie zajmowało się, nie zajmuje się i nie zamierza zajmować się myślistwem (0,2 proc. deklaruje, że zamierza). Ale mimo to ta mikromniejszość (nadreprezentowana w naszym przedziwnym Sejmie, gdzie ponad 20 proc. posłów czynnie poluje) zamierza pogwałcić teraz święte prawa większości. Ot choćby prawo do własności. Kompromitujące swoją nazwę Ministerstwo Ochrony Środowiska za radą myśliwych proponuje, zakłada, że jeśli ja nie będę chciał by na mojej ziemi ganiał facet z bronią, muszę wystąpić do sądu i przekonać go, że polowanie jest niezgodne np. z zasadami religii którą wyznaję. Bardzo mi się ten tok myślenia podoba. Być może natchnie Ministra Sprawiedliwości do oczekiwanej przeze mnie od dawna noweliacji Kodeksu Karnego. Przyuważyłem, że sąsiad ma ładniejszy widok z balkonu i fajną cukiernicę. Oczekiwałbym prawa, które pozwoli wszystkim którzy chcą wchodzić do mieszkań innych ludzi, robić tam co chcą, oraz wynosić różne sprzęty. Oczywiście można by było zastrzec sprzeciw. Jeśli udałoby się przekonać sąd, że czyjaś religia sprzeciwia się kradzieży.
Sześciu z siedmiu posłów w zespole opiniującym nowe prawo to myśliwi. Nie dopuszczają do głosu żadnych przedstawicieli środowisk innych niż swoje. Nikt nie urządza im pikiet, nie przykuwa się do drzew, ale oni są głusi również na racjonalne argumenty. Swojej rozrywce dają pierwszeństwo przed bezpieczeństwem obywateli. Nie podjęli pomysłu zwiększenia odległości od zabudowań, od której dozwolone jest strzelanie (ze 100 do 500 m). Kolejny gwałt na konstytucyjnych wolnościach: albo Polska należy do wszystkich, i mamy coś takiego jak wspólne dobra przyrody, które staramy się chronić dla przyszłych pokoleń, albo nie. Tymczasem czytam, że projekt nie wprowadza zakazu polowań nocnych (gdy jest ciężko odróżnić zwierzynę chronioną od niechronionej). Nie daje nam żadnych narzędzi, które mogłyby chronić przeciętnego obywatela, idącego z dziećmi do lasu albo z psem na spacer przed obywatelem uzbrojonym. Itd. Itp. Etc.
Myśliwi na takie dictum odpowiadają zwykle, że ich działalność nie jest wyłącznie rozrywką. Przekonują, że spełniają pożyteczną rolę, są przyjaciółmi ekosystemu, bo utrzymują równowagę w przyrodzie. Ja dodam: którą sami pracowicie burzą. Myśliwi najpierw wystrzelali naturalne drapieżniki, a teraz próbują wejść w ich rolę, pogłębiając patologię. Nierzadko działają niczym strażak – podpalacz. Owo dokarmianie zwierząt łownych, którym tak się szczycą, przybiera przecież regularnie formy półprzemysłowego tuczu. Takie dajmy na to dziki mnożą się więc na potęgę, zaczynają hurtowo dewastować uprawy, a wtedy rolnicy podnoszą larum, i kto musi przyjść im z pomocą? Myśliwi. Pakując rocznie w polską ziemię do 600 ton ołowiu (czyli dwa razy więcej niż „wydala“ go przemysł). Nasi łowcy na tzw. nęciskach wyrzucają nierzadko dziesiątki kilogramów nadgniłej żywności z supermarketów, co dewastuje naturę w promieniu kilometrów (zwierzęta łapią choroby, zwabione mniejsze drapieżniki wybijają wszystkie ptaki w okolicy). Myśliwi to (podobnie zresztą jak fundamentalistyczni obrońcy przyrody) bardzo tkliwe towarzystwo, wystarczy podjąć z nimi jakąkolwiek dyskusję, by natychmiast ściągnąć na siebie ocean kloacznego hejtu. Głosy tych nieco bardziej spokojnych, zwykle podnoszą też argumenty emocjonalnej natury. Przekonują, że myślistwo to nie przemysł mięsny, że tu chodzi o kontakt z naturą, o powrót do niej, o przywrócenie człowiekowi świadomości naturalnego porządku rzeczy. Znów nie umiem się z tym zgodzić. Jest wszak wiele znanych ludzkości sposobów kontaktu z naturą i uwrażliwienia na jej piękno, które nie muszą kończyć się brutalną ingerencją uzbrojonego po zęby człowieka, który wbił sobie do głowy, że jest wilkiem. Jest równie wiele metod na budowanie międzyludzkiej wspólnoty na świeżym powietrzu (polecam gry terenowe, podchody, ogniska, spacery). Czytałem ostatnio kuriozalny tekst szefa jednego z polskich ogrodów zoologicznych, który zachwycał się możliwościami jakie daje uśmiercanie zwierząt za pomocą łuku. Bo to oswoi ludzi z łowiectwem, pozwoli zabijać sarny i łosie zgodnie z odwiecznym obyczajem człowieka. Jeden z posłów – myśliwych basuje mu, każąc pięknie o konieczności ochrony polskiego dziedzictwa. Dziedzictwo narodowe to, proszę pana, jest Sienkiewicz i palmy na Kurpiach, a nie goniący przez ściernisko z odstrzeloną jedną nogą jeleń. Kogoś tu męczy nostalgia za dawnym stylem życia? Proponuję zacząć od czyszczenia sobie zębów patykiem, leczenia chlebem z pajęczyną, i jeżdżenia do pracy kolaską. To prawda, że kiedyś ludzie żyli bliżej natury. Ale nie zawsze oznaczało to, że żyli lepiej i mądrzej.
Poza tym – ludzie kiedyś, gdy polowali (poza dworskim aberracjami), robili to, by zdobyć pokarm. Nie tyle chcieli, co musieli polować. Dla mnie osobiście (ale ja nikogo do moich przekonań, jak polscy myśliwi, nie zmuszam) to przykre, że świat jest tak urządzony, iż człowiek zabija i zjada zwierzęta, ale nie twierdzę, że to naganne etycznie (choć dziś przybiera naganne etycznie formy, patrz chów przemysłowy). Nie umiem jednak zrozumieć kogoś, kto nie musi zabijać zwierzęcia, ale chce to zrobić. Syci się tym, że coś żyło, a nie żyje. Własnoręcznie okalecza, dobija tzw. „postrzałki“, patroszy ciężarne samice z embrionów, miesza patykiem w głowie ptaka, by zniszczyć jego mózg, odcina kończyny, zdziera skórę. Albo pozwala swojemu psu powoli zabijać trzymanego na uwięzi i piszczącego wniebogłosy małego lisa lub kota, podczas tzw. norowań albo prób pracy. Internet jest pełen filmów, zdjęć, opisów, po których przykazanie miłości bliźniego staje się dla człowieka wyzwaniem przekraczającym możliwości.
To jednak moje poglądy i mój problem. Żyjemy w wolnym kraju, każdy tu ma prawo do swoich. Dlatego: szanowni panowie myśliwi, z całym do was szacunkiem. Musicie polować? Polujcie. Ale nie u mnie, nie ze mną, nie przy mnie. Niech wasza wolność nie włazi z  bronią za granicę mojej wolności. Jasne, że „wolnoć Tomku“, ale jednak w swoim domku, bardzo proszę. "

1 komentarz:

  1. Bardzo dobry tekst! Popieram w całej rozciągłości! Najpierw wystrzelali drapieżniki, a teraz płaczą, że sarny wchodzą w uprawy - hipokryzja.

    OdpowiedzUsuń